Nie chciałem być górnikiem
To znaczy na początku chciałem, jednak po pierwszym, a bardziej drugim zjeździe na dół (praktyki) już mi się odechciało! Może po prostu "wydygałem", ale to chyba nie to. To jest coś w człowieku, gdy wewnątrz wszystko ci podpowiada nie, nie, nigdy... Pierwszy zjazd to była tylko wycieczka, nauczyciel zawodu postanowił przegonić nas po dole w kilka godzin. Zjazd szybem Roździeński na poziom 362, gdzie fedrowała jedna ściana, poza tym nic więcej już się tam strategicznego dla kopalni nie odbywało, były niższe poziomy - ważniejsze, ale na tymże poziomie miały się odbywać nasze późniejsze, regularne praktyki. Dół, jak dół, szaro/rdzawo i dwuwymiarowo (lampa na hełmie nie generuje trójwymiaru), okolica podszybia super, skipy i klatki mknęły góra dół itd. Dojście na ścianę hmm, "chwila chopcy, bo nom się tu zasypało, zaroz łodkopiom wejście" i nagle z dolnej części chodnika przebija się górnik z łopatom ("nie zrobiłem tego zdjęcia" cz. 2), no i schodzimy pojedynczo do ściany prowizorycznym wąskim gardłem! Dalej, na podszybiu Oszachtu (z niemieckiego szyb Wschodni) loło pieronowo, to specyfika mokrych szybów, kaj po obmurzu durch leci woda. Droga powrotna w stronę Roździeńskiego, to już był hardkor - chodnik zagracony kilkadziesiąt (a może kilkaset) metrów zdemontowanymi sekcjami obudowy, szło się praktycznie zygzakiem - naprzemiennie stropnicami i osłonami odzawałowymi, bo sekcje były poklapowane na tych siłownikach. Po wyjeździe miałem takie sobie wrażenia, najgorsze nastąpiło przy drugim zjeździe. Harmonogram praktyk był taki, że ok. 1/3 osób kolejno wg dziennika jedzie na dół, a reszta zostaje na powierzchni w warsztacie elektrycznym. Prace na powierzchni były spoko, na dużym warsztacie elektrycznym, czy w kanciapach wyspecjalizowanych fachowców, czasem też rozwijało się kablisko z roli (tzw ciągnięcie kabla), co akurat przyjemne nie jest, ale wszystko trzeba było zaliczyć.
Niestety na dole takiej różnorodności robót nie było, szkoła chyba kompletnie olała w tym czasie fakt (pierwsza połowa lat 90tych, kej się zaczynało melać w branży), aby przyszli fachowcy szkolili się fachowo na dole i tych kilku nieszczęśników naszej grupy było dokooptowanych to klasy "rylów" (potocznie klasa górnicza eksploatacji podziemnej - potem brązowe hełmy) i miało wykonywać tylko ich robotę! Zajęcia były dwa w zależności od potrzeb: czyszczenie strefy pod przenośnikiem, albo spągowanie. To pierwsze zajęcie trafiało się prawie zawsze, na czym to polega? Ciepać hercówom gynsty maras spod taśmy - na taśma i tak bez końca. Spongowanie to natomiast przybierka, albo bardziej niwelacja podłoża chodnika. Ryle zawsze byli w swoim żywiole, może niektórzy z moich kolegów też - odbębnić kilka godzin i niczym się nie przejmować. Ja natomiast czułem się jak szmata, to było upodlające zajęcie, zupełnie jakbym trafił do jakiegoś obozu pracy! I tak szkolono przyszłych fachowców w warunkach ich przyszłej pracy, przez rok. Znienawidziłem zjazdy i migałem się jak tylko można, często ktoś się zamieniał, albo było się akurat dyżurnym, a jak już się nie dało, to przynajmniej starałem się nie ubrudzić, jakby ta zmaraszono gemba z makijażem stanowiła piętno tego dołowego zniewolenia! Wtedy już wiedziałem, że nie zwiążę się z kopalnią, czasy się zmieniały, a zainteresowania jeszcze szybciej. Ten ruch był właściwy i nigdy go nie żałowałem, choć przez to znikły mi niepostrzeżenie te wszystkie znane szyby i nieznane kopalnie itd. Z czasem uświadomiłem sobie, że piękno górnictwa czy piękno kopalni, to jej bryła, jej fizyczna całość widziana na powierzchni, zjazdy w końcu też pokochałem, ale już zupełnie z innego powodu.
Wpis zawierał lokowanie ślónskij godki.
Niestety na dole takiej różnorodności robót nie było, szkoła chyba kompletnie olała w tym czasie fakt (pierwsza połowa lat 90tych, kej się zaczynało melać w branży), aby przyszli fachowcy szkolili się fachowo na dole i tych kilku nieszczęśników naszej grupy było dokooptowanych to klasy "rylów" (potocznie klasa górnicza eksploatacji podziemnej - potem brązowe hełmy) i miało wykonywać tylko ich robotę! Zajęcia były dwa w zależności od potrzeb: czyszczenie strefy pod przenośnikiem, albo spągowanie. To pierwsze zajęcie trafiało się prawie zawsze, na czym to polega? Ciepać hercówom gynsty maras spod taśmy - na taśma i tak bez końca. Spongowanie to natomiast przybierka, albo bardziej niwelacja podłoża chodnika. Ryle zawsze byli w swoim żywiole, może niektórzy z moich kolegów też - odbębnić kilka godzin i niczym się nie przejmować. Ja natomiast czułem się jak szmata, to było upodlające zajęcie, zupełnie jakbym trafił do jakiegoś obozu pracy! I tak szkolono przyszłych fachowców w warunkach ich przyszłej pracy, przez rok. Znienawidziłem zjazdy i migałem się jak tylko można, często ktoś się zamieniał, albo było się akurat dyżurnym, a jak już się nie dało, to przynajmniej starałem się nie ubrudzić, jakby ta zmaraszono gemba z makijażem stanowiła piętno tego dołowego zniewolenia! Wtedy już wiedziałem, że nie zwiążę się z kopalnią, czasy się zmieniały, a zainteresowania jeszcze szybciej. Ten ruch był właściwy i nigdy go nie żałowałem, choć przez to znikły mi niepostrzeżenie te wszystkie znane szyby i nieznane kopalnie itd. Z czasem uświadomiłem sobie, że piękno górnictwa czy piękno kopalni, to jej bryła, jej fizyczna całość widziana na powierzchni, zjazdy w końcu też pokochałem, ale już zupełnie z innego powodu.
Wpis zawierał lokowanie ślónskij godki.
Ja wolałem być koksownikiem, bo znam ten przemysł zawodowo, ale raczej od strony naukowej, choć kilkaset godzin przez ostatnie 14 lat na krajowych koksowniach spędziłem. Jest coś wciągającego w tym "brudnym" przemyśle, bo już elektrownie czy rafinerie mnie nie pasjonują. Kopalnie mało znam. Kolej mnie jeszcze fascynuje, ale kopalnie, koksownie, kolej to przecież cały Śląsk. I ten klimat, gdy jesz śniadanie na zakładzie przy stoliku malowanym olejną na zielono, popijasz kawą zalewajką lub herbatą z termosu, a w powietrzu czujesz orzechowy zapach koksu. I spanie na krześle, hehe. Piękne, choć ciężkie...
OdpowiedzUsuńKolejarzem to ja chciałem być znacznie wcześniej, ale to wspomnienia, do których muszę wymyślić kiedyś jakiś wątek. No coś w tym jest, że te śniadania tak smakowały wtedy na praktykach. Sznitki z tustym, które robiła moja babcia zapakowane w styropianowe pudełko po BigMacu i herbata we flaszce po Grolshu (z powodu zamknięcia), ten smak mam dobrze zakodowany w łebku! :)
OdpowiedzUsuńBigMac i Grolsh? To ty taki młody jesteś? ;-) Ja największym sentymentem darzę praktyki w kuźni w zabrzańskim Linodrucie (taki standard w technikum elektrycznym). Skórzane fartuchy i rękawice, gra w hokeja rozżarzonym kawałkiem metalu.... :-)
OdpowiedzUsuń