10 albumów / 10 dni (re-FBookowane)
Z nominacji (takiego łańcuszka) na FB - przez 10 dni przedstawiałem albumy, które ukształtowały moje muzyczne gusta. Opublikuję to tutaj, skondensowane w jeden wpis, po prostu żeby się nie straciło. FB, to jest takie komercyjne gówno, wpisy się tracą, należałoby pewnie podlać jakimś przelewem, żeby się lansowały i wyświetlały na bieżąco na tablicy itp. Poza tym, często mam ochotę wyjebać wszystkich znajomych (głównie trutniów i biernych avatarów) i samemu też się wyoutować z tego bagna. Trzymają mnie tam jedynie pewne grupy i profile, w których pojawiają się historyczne materiały o Śląsku i jakieś tam luźne gadki w temacie. Gdybym mógł to śledzić incognito (jak na forach dyskusyjnych) - to by mnie tam z avatarem dawno nie było. Już nie raz sobie mówiłem, że koniec z jakimkolwiek zamieszczaniem wpisów - też będę biernym smutasem, ale wychodzi jak zwykle - co wpis, to nadzieja :/
OK to lecimy w kolejności chronologicznej od lat 80tych:
Druga połowa lat 80tych, II program PR, zawsze obstawiałem, że to była audycja "Studio stereo zaprasza" - ze słynnym "kanał lewy szzzzzz..., kanał prawy szzzzz...", ale internety wspominają, że ta audycja była nadawana jedynie w soboty, a te codzienne, wieczorne muzyczno-odsłuchowe w tygodniu jak się nazywały? Może nie były dzień w dzień nadawane - ale dziś tak bym to obstawiał. Właśnie ze 4~5 albumów YELLO, codziennie wtedy nadawano. To było coś tak niepojętego, że nawet nie byłem pewien, czy mam to nagrywać, czy mi się to podoba? A jednak było w tej muzyce coś niesamowicie przyciągającego. Na pewno "Vicious Games" czy "Oh Yeah" z płyty Stella zagnieździło mi się w głowie i dało znać o sobie ze dwie dekady później, gdy przypomniałem sobie o niesamowitości YELLO. Warto było i tak jest do dziś!
W zasadzie wszystko już tutaj napisałem. Album / grupa - wpłynęła czy nie, ale bez tego albumu miałbym jakąś straszną pustkę w swoim świecie.
Dlaczego nie wstawiłem KOTO? Oczywiście, że powinno być tutaj KOTO (w pierwotnym składzie), to było coś jeszcze zajebistszego i jednak wielobarwniejszego, jesli chodzi o kolejne utwory (ale tylko stary skład), tylko, że to były wydawane wyłącznie single. Utwór Jabdah, który usłyszałem najpewniej ok. 87 roku, jako całkiem pierwszy z tego gatunku elektroniki (Space synth) — zaledwie kończący się fragment nagrany przez szwagra z audycji Fabiańskiego — kopnął mnie totalnie w poszukiwania i czuwania nad radiowymi audycjami PR II, w których mogłaby się pojawić tego typu muzyka. Na większe ambicje poszukiwawczo-muzyczne, przyjdzie mi jeszcze kilka lat poczekać. Laserdance oczywiście też znałem ze składanek Italo Bot Mix nadawanych właśnie w audycjach Bogdana Fabiańskiego, natomiast gdzieś tam, od kolegi, kolegi od kuzyna… udało się dorwać kasetę z pełnym albumem Laserdance — ich pierwszym ,czyli Future Generation właśnie. Jak to brzmiało, na żelazowej Maxellce i pożyczonym walkmanie Sanyo MGP9, to był Olimp zachodniego i przenośnego brzmienia w zabetonowanym PRLu. Głownie utwór Fear wykopywał z butów, choć analizując to z dzisiejszej perspektywy, to wszystkie te utwory są na jedno kopyto, ale klimat czasów i wspomnienia tyle i aż tyle tutaj są ważne!
Czy wstydzę się Italo Disco? Absolutnie nie, to było wtedy coś lekkiego i bardzo melodyjnego, elektronika przeplatała się praktycznie w każdym z tych utworów i w ogóle w disco lat 80tych. Na nawet Pink Floydzi opisują w biografii tą fascynację elektroniką tamtego okresu — wytykając pewną „skazę” w brzmieniu albumu „A Momentary Lapse of Reason”, który akurat dla mnie brzmi świetnie. To był w ogóle ciekawy czas w życiu, te dylematy dorastania, nieosiągalne marzenia, własne cele małe i duże, wyobraźnia, wyobraźnia, świadomość…
Kiedy szwagier (no wiem, że lepiej by brzmiało starszy brat – ot kolejna moja życiowa niedoskonałość) kupił tą kasetę — by głównie odtwarzać na postoju w swoim dużym Fiacie — byłem pewien najgorszych obaw, gdy miał zamiar jej słuchać podczas jakiejś wspólnej jazdy samochodem. Że harfa? To będzie jakiś niestrawny koszmar muzyki poważnej dla moich uszu. Już po kilku sekundach odtwarzania nie wierzyłem, że można stworzyć coś tak absolutnie melodyjnego. Ale jak to, przecież normalnie słucham (i poszukuję) w innych klimatach, czy to normalne, żebym zachwycał się jakimś poważnym instrumentem i że on mnie porwał na całego?! Otóż melodyjność – słowo klucz (nawet nie w sensie audiofilskim), całkowicie subiektywna cecha postrzegania i odbierania muzyki, to ona sprawia że momentami doznajesz euforii, masz ciary czy nawet łzy w oczach — bo muzyka może wprowadzać w tak cudowne stany! Albumy „White Winds”, „Dancing With The Lion” miałem na kasetach, ten drugi także na winylu, „Book of Roses” także na winylu. Natomiast album „Caverna Magica” to dla mnie jeden z nielicznych, gdzie zawarty materiał w 100% mi się podoba. To znaczy nie ma ani fragmentu, przy którym bym pomyślał: "…teraz ta chwila nudy i za moment znów będzie fajny utwór…" I mam kilka takich albumów, a to naprawdę unikalna sztuka. To tak jak byś na wystawie zdjęć zobaczył wszystkie absolutnie niesamowite i nigdy nie miał dość ponowie ich oglądać - chłonąć — rzadkość (cud), ale też się zdarza.
Z dzisiejszej perspektywy i pewnego rozeznania w preferowanych gustach / gatunkach muzycznych — stwierdziłbym, że Vollenweider, to taki Metheny w swoim autorskim gatunku, od lat gra ciągle to samo, ALE zawsze w cudowny, oryginalny i inny sposób
Jest przełom lub już początek lat 90tych, jestem na wakacjach w Wiśle, codzienność to: spanie w namiocie, basen, chodzenie po lesie, gra w ping-ponga (ostre szpile), pożyczony rower, zauroczenie lokalnymi dziewczynami – klasyka, żadnej nudy, żadnych ajfonów, tabletów, laptopów, internetów. Oczywiście Wisła, bez codziennego przejścia przez targ i kupieniu hot-doga to się nie liczy, wypatruję też kaset z elektroniką. Zdaje się, że siostra wspominała mi o „mandarynkach”, że pionierzy itp., pada losowo na kasetę z „Force Majeure”. Nawet nie pamiętam, na czym żeśmy to wtedy odtwarzali, na monofonicznym gnojku, a może już kuzyn miał pierwszy poważniejszy dwukasetowiec z odłączanymi kolumnami, to może już te czasy? W każdym, razie album ten wywrócił mi porządek postrzegania świata dźwięków! To nieprawdopodobny energetyczny spektakl, którego apogeum następuje w końcowym utworze, gdzie szaleństwo miesza się ze strachem i zmierza do katastrofy. Wycie wilkołaka, gong zwiastujący nieuchronny koniec… to wszystko — przy wieczornym odsłuchu, gdy 100 metrów dalej masz ciemny, wysoki górski las, te okoliczności dodatkowo utrwaliły niesamowitość tej muzyki. Ten album do dziś uważam za absolutny top twórczości Tangerine Dream, choć „Stratosfear” jest jeszcze bardziej odrealniony, jest w nim przestrzeń, jak na amerykańskich bezdrożach…, ale nie ma takiego szaleństwa!
Appendix
Czemu nie Jarre? Kwestia wyboru, bo braknie mi pozycji w tych 10ciu. Album JMJ owszem zapadł mi w pamięci (na przyszłość) nieco przed Tangerine Dream. Jakoś w 7 czy 8 klasie podstawówki, kolega pożyczył mi kasetę z „Les Concerts En Chine”, przegrałem go natychmiast na „czerwoną BASFę” i słuchałem wielokrotnie. Szczególnie utwór Apregiator wywarł na mnie piorunujące wrażenie, w tej niezbyt złożonej konstrukcji było wszystko — geniusz twórcy, groza, niepokój, chwila elektronicznej ekstazy! Tak, ciary, owszem! Po latach zmieniłem faworyta z tego albumu – to Souvenir of China — na którego samą myśl dostaję ciarek na plecach! Także JMJ nie może być ex aequo z Tangerine Dream na tamten czas, bo mimo świetnych wrażeń, nie uległem mu aż tak — trzeba było jeszcze trochę lat poczekać!
Jest ok. 91 roku. Jeszcze nie wiem, że grupa która za chwilę mnie zafascynuje już nie istnieje*! Można powiedzieć, że wkroczyłem w epokę CD, ale kasety wciąż są podstawowym nośnikiem. Głównie przegrywa się z CD – w Kato na Pocztowej, albo u Hipa. Właściwie nie pamiętam tego impulsu, kiedy zawładnął mną Marillion. Utwór Kayleigh, znał każdy z teledysków emitowanych w TVP przez Krzysztofa Szewczyka jeszcze w latach 80tych. Ale to typowy przykład singla, ma być krótki, zwięzły (o zjebanej miłości) i zarabiać na listach – prawdziwego „klimatu” Marillion próżno tam szukać! Album „Script For A Jester’s Tear” kupiłem już na CD. To był wspaniały przyczółek moich muzycznych poszukiwań, ponieważ w utworach Marillion znalazłem oprócz wspomnianej już melodyjności i elektroniki — także progresywność, czyli to najwspanialsze coś, co wyprowadza utwór z mielizny zwrotka/refren/zwrotka/refren – i tak do zerzygania! Nagle wkraczasz w coraz nowsze światy brzmień, scenariusze zmieniają się jak nagłe zwroty fabuły w filmach itp. To wszystko było w „Scenariuszu…” kupiłem tłumaczenia tekstów – bo Fish to teksty i to jakie! Sprzedawano je w formie takich książeczek wydawanych pewnie na wariacko, ale były w Salonie Wydawniczym! Miałem wszystkie albumy Marillion, każdy kolejny był inny i wspaniały na swój sposób: szybki „Fugazi”, niespokojny i mroczny „Misplaced…”, melancholijny „Clutching At Straws”. Do dziś doceniam utwór Grendel, ze składanki „B’Sides Themselves” to jest dopiero skomplikowana konstrukcja — jak kiedyś pewien recenzent się wyraził. No i okładki – te wspaniałe kreacje Marka Wilkinsona (znany też z coverów dla Iron Maiden), oprócz muzyki i tekstów, często te okładki uzupełniały wizualnie zawartość albumu, naprawdę piękna twórczość.
Szkoda, że zespół nie zmienił nazwy – po odejściu Fisha*. Z Hogarthem cenię album Brave z 94 roku – podobał mi się, słychać że zamknięto poprzedni rozdział i grupa już kojarzy się z czymś innym, ale większej ochoty na poznawanie ich dorobku już nie miałem. Za to Fisha – solo kocham niezmiennie, wspaniale, że zmontował The Company i wciąż tworzyli muzykę z wyczuwalną progresywnością, oczywiście nie na każdym albumie, ale kilka wydanych stawiałbym jako krok naprzód od Marillion.
Wszystko szło dobrą drogą, przez Marillion do fascynacji i uwielbienia Pink Floyd…, a jazzu tylko patrzeć! Aż tu nagle taki zwrot akcji. W połowie lat 90tych aż do ich końca, to była nauka, potem nowa praca i generalnie wiele godzin zarywanych przed komputerem do późna w nocy. Naturalnie, że potrzebowałem jakiegoś dopalacza do takiego trybu egzystowania! Na nurt Transu Psychodelicznego natrafiłem w audycji RMFu — Technikum Mechanizacji Muzyki (TMM) zacząłem się wkręcać w temat, wiele utworów nagrywałem z niemieckiego radia na satelicie, elektronika klubowa, house, D’n’B, progressive czy właśnie psy-trance. Album Sandmana to klasyk — sklecony na jednym syntezatorze Rolanda, ale to były pionierskie brzmienia i nie zestarzały się! Podobnie jak pierwszy album Astral Projection, którą to grupę wyczaiłem na satelitarnej stacji muzycznej Wbpm (już nieistniejącej) Takim wspaniałym przeglądem wykonawców była też składanka „A Voyage into Trance” miksowana przez Paula Oakenfolda, albo krajowego DJ’a „Tranceselected by DJSesis” W sumie ciekawy okres, nic ambitnego, ale wkręciłem się, wymieniałem się plikami mp3 z ludźmi z całej Polski i wkrótce kolekcja tej muzyki naprawdę imponująco się rozrosła. No właśnie, to już była era Internetu — modem, numer 0202122 i hulaj za 5zł za godzinę połączenia! Zamknąłem ten rodzaj fascynacji z początkiem nowego wieku, ale współcześnie — gdy np. idę pobiegać, to mam na iPodzie mnóstwo tych albumów, bo wciąż chodzi o drajw, tempo, energetyczność albo jakieś fajne wspomnienia. Z nowszych wykonawców cenię jedynie Logic Bomb, ale ten najnowszy album, to już też rąbanka na jedno kopyto. Trzeba po prostu umiejętnie oddzielać ziarna od plew, badziewia na jedne melodie było w tym nurcie naprawdę sporo!
No i zaczęło się, początek nowego wieku, oraz nowe wątki obyczajowe i nagle usłyszałem ten album! Czyli jak zwykle skok na głęboką wodę, zamiast zacząć od jazzowych standardów i stopniowo brnąć, ja zaczynam od „elektrycznego Milesa” oraz od soft-jazzowych albumów spod znaku wytwórni Dave'a Grusina (GRP) W zasadzie mógłbym wstawić album „Big Fun”, bo słuchałem go równolegle, ale podwaliną był „In Concert” — to brzmi jak z Brudnego Harryego, chcę tego więcej — tak stwierdziłem już za pierwszym odsłuchem! Także w zgłębianiu nieodgadnionej krainy jazzu jakby równolegle odkrywałem Milesa i inne gatunki, mainstream, standardy, fusion... W tamtych czasach rozmnażały się Media Markty (już nie trzeba było jechać do Czeladzi), a dział CD z Jazzem był w tych sklepach dobrze wyposażony, zawsze jakiś fajny kąsek się kupowało!
A co sądzę o „Kind of Blue”? To dla mnie coś takiego, jak „Dark Side of the Moon” Floydów, coś na wyjątkową okazję, majstersztyk, jakiś inny poziom doświadczania, na który trzeba mieć ochotę (albo zachciankę). Nie wiem jak to określić, ale takie przełomowe albumy zawsze mają to coś w sobie! Trochę byłem zawiedziony, gdy czytając wywiad „Ja, Miles” — po prostu opowiedział, że wydali to i tyle. Nie towarzyszyły temu jakieś nadprzyrodzone zjawiska! A spodziewałem się Bóg wie co tam przeczytać :)
Ale tak, stało się, świat jazzu zaczynał się przede mną otwierać, skończyła się „progresywność”, a zaczęła „improwizacja”!
Fascynacja tym albumem rosła we mnie stopniowo, bo oto spotyka się wielki format artystów (krajowy i zagraniczny), wydają album, na którym poznajesz wspaniałą — wieloletnią twórczość Pata z pięknym wokalem AMJ, artystki równie wysokiej próby! Uwielbiam ten album, za teksty i aranżacje, za realizację (i ciary momentami), to właśnie dzięki niemu zacząłem poznawać i chłonąć dotychczasową twórczość PMG. Ciekawe, że przy artystach tego formatu — jasno powiem, że nie wszystkie ich wydawnictwa mnie zachwycają / ujmują, niektóre wręcz omijam szerokim łukiem! Ale taka jest muzyka — pozwala na szeroki wybór, jedno pasuje inne nie, to też w niej uwielbiam.
Ostatni dzień i 10ty album zakończę polskim akcentem. Ten „Rockowy zespół z Łodzi” — jak mieli kiedyś napisane na stronie — zwrócił moją uwagę, gdy kolega w biurze (zagorzały rockman) puścił utwór „Spadam”. Coś mi wtedy zaświtało, że może być ciekawie, choć to tylko prosty singiel do lansowania w radio. Wiele lat potem, płytę „Hipertrofia” kupiłem aby się przekonać! Miałem obawy jak z tą kasetą Vollenweidera w latach 80tych. Lecz i tutaj skończyło się podobnie! Owszem czasem było groźnie, ale teksty, styl śpiewania Roguckiego, aranżacje, momentami progresywność i nieprzewidywalność, te wstawki — łączniki między utworami. Tak, to mnie ujęło! Za najlepszy ich album uważam — wbrew wielu przeciwnikom i hejterom — „2005YU55”, to jest cała podróż przez czyjeś życie (nie powiem, że fragmentów własnego też bym się dopatrywał), a za razem przez muzykę, operowanie tekstem i jego treścią, mistrzostwo!
Oczywiście nie powiem, że nie słuchałem polskiej muzyki, przeciwnie w latach 90tych bardzo wyrazistym albumem (albumami) były: „Jestem” Perfektu i „Cisza” Budki Suflera — to było coś pamiętnego, zapis tamtych czasów jak w drugim Czterdziestolatku Jerzego Gruzy, te teksty cytuję z pamięci, gdy tylko tego słucham, wryły się owszem! Cenię twórczość np. Ciechowskiego, Zauchy, Wodeckiego, (na Niemena może przyjdzie jeszcze czas?) Kazika, T.Love, czy LaoChe ze współczesnych. Tu już mniej muzyka ale teksty z muzyką zdecydowanie. Wielu przypominam sobie lub odkrywam współcześnie, jako muzykę do/ przy pracy, bo nigdy nie ukrywałem uwielbienia do wynalazków typu Spotify / Tidal. A gdy działam twórczo, to zawsze musi coś grać! Tyle i aż tyle.
Ostatnio cały tydzień siedzę w tamtej polskiej muzyce – włączasz np. Bandę i Wandę, a potem „radio utworu” i leci cały znaczący dorobek lat 80tych i 90tych, dziś też tak zrobię.
OK to lecimy w kolejności chronologicznej od lat 80tych:
01 YELLO "Stella"
Druga połowa lat 80tych, II program PR, zawsze obstawiałem, że to była audycja "Studio stereo zaprasza" - ze słynnym "kanał lewy szzzzzz..., kanał prawy szzzzz...", ale internety wspominają, że ta audycja była nadawana jedynie w soboty, a te codzienne, wieczorne muzyczno-odsłuchowe w tygodniu jak się nazywały? Może nie były dzień w dzień nadawane - ale dziś tak bym to obstawiał. Właśnie ze 4~5 albumów YELLO, codziennie wtedy nadawano. To było coś tak niepojętego, że nawet nie byłem pewien, czy mam to nagrywać, czy mi się to podoba? A jednak było w tej muzyce coś niesamowicie przyciągającego. Na pewno "Vicious Games" czy "Oh Yeah" z płyty Stella zagnieździło mi się w głowie i dało znać o sobie ze dwie dekady później, gdy przypomniałem sobie o niesamowitości YELLO. Warto było i tak jest do dziś!
02 Dire Straits "Brothers in Arms"
W zasadzie wszystko już tutaj napisałem. Album / grupa - wpłynęła czy nie, ale bez tego albumu miałbym jakąś straszną pustkę w swoim świecie.
03 Laserdance "Future Generation"
Dlaczego nie wstawiłem KOTO? Oczywiście, że powinno być tutaj KOTO (w pierwotnym składzie), to było coś jeszcze zajebistszego i jednak wielobarwniejszego, jesli chodzi o kolejne utwory (ale tylko stary skład), tylko, że to były wydawane wyłącznie single. Utwór Jabdah, który usłyszałem najpewniej ok. 87 roku, jako całkiem pierwszy z tego gatunku elektroniki (Space synth) — zaledwie kończący się fragment nagrany przez szwagra z audycji Fabiańskiego — kopnął mnie totalnie w poszukiwania i czuwania nad radiowymi audycjami PR II, w których mogłaby się pojawić tego typu muzyka. Na większe ambicje poszukiwawczo-muzyczne, przyjdzie mi jeszcze kilka lat poczekać. Laserdance oczywiście też znałem ze składanek Italo Bot Mix nadawanych właśnie w audycjach Bogdana Fabiańskiego, natomiast gdzieś tam, od kolegi, kolegi od kuzyna… udało się dorwać kasetę z pełnym albumem Laserdance — ich pierwszym ,czyli Future Generation właśnie. Jak to brzmiało, na żelazowej Maxellce i pożyczonym walkmanie Sanyo MGP9, to był Olimp zachodniego i przenośnego brzmienia w zabetonowanym PRLu. Głownie utwór Fear wykopywał z butów, choć analizując to z dzisiejszej perspektywy, to wszystkie te utwory są na jedno kopyto, ale klimat czasów i wspomnienia tyle i aż tyle tutaj są ważne!
Czy wstydzę się Italo Disco? Absolutnie nie, to było wtedy coś lekkiego i bardzo melodyjnego, elektronika przeplatała się praktycznie w każdym z tych utworów i w ogóle w disco lat 80tych. Na nawet Pink Floydzi opisują w biografii tą fascynację elektroniką tamtego okresu — wytykając pewną „skazę” w brzmieniu albumu „A Momentary Lapse of Reason”, który akurat dla mnie brzmi świetnie. To był w ogóle ciekawy czas w życiu, te dylematy dorastania, nieosiągalne marzenia, własne cele małe i duże, wyobraźnia, wyobraźnia, świadomość…
04 Andreas Vollenweider "White Winds"
Kiedy szwagier (no wiem, że lepiej by brzmiało starszy brat – ot kolejna moja życiowa niedoskonałość) kupił tą kasetę — by głównie odtwarzać na postoju w swoim dużym Fiacie — byłem pewien najgorszych obaw, gdy miał zamiar jej słuchać podczas jakiejś wspólnej jazdy samochodem. Że harfa? To będzie jakiś niestrawny koszmar muzyki poważnej dla moich uszu. Już po kilku sekundach odtwarzania nie wierzyłem, że można stworzyć coś tak absolutnie melodyjnego. Ale jak to, przecież normalnie słucham (i poszukuję) w innych klimatach, czy to normalne, żebym zachwycał się jakimś poważnym instrumentem i że on mnie porwał na całego?! Otóż melodyjność – słowo klucz (nawet nie w sensie audiofilskim), całkowicie subiektywna cecha postrzegania i odbierania muzyki, to ona sprawia że momentami doznajesz euforii, masz ciary czy nawet łzy w oczach — bo muzyka może wprowadzać w tak cudowne stany! Albumy „White Winds”, „Dancing With The Lion” miałem na kasetach, ten drugi także na winylu, „Book of Roses” także na winylu. Natomiast album „Caverna Magica” to dla mnie jeden z nielicznych, gdzie zawarty materiał w 100% mi się podoba. To znaczy nie ma ani fragmentu, przy którym bym pomyślał: "…teraz ta chwila nudy i za moment znów będzie fajny utwór…" I mam kilka takich albumów, a to naprawdę unikalna sztuka. To tak jak byś na wystawie zdjęć zobaczył wszystkie absolutnie niesamowite i nigdy nie miał dość ponowie ich oglądać - chłonąć — rzadkość (cud), ale też się zdarza.
Z dzisiejszej perspektywy i pewnego rozeznania w preferowanych gustach / gatunkach muzycznych — stwierdziłbym, że Vollenweider, to taki Metheny w swoim autorskim gatunku, od lat gra ciągle to samo, ALE zawsze w cudowny, oryginalny i inny sposób
05 Tangerine Dream "Force Majeure"
Jest przełom lub już początek lat 90tych, jestem na wakacjach w Wiśle, codzienność to: spanie w namiocie, basen, chodzenie po lesie, gra w ping-ponga (ostre szpile), pożyczony rower, zauroczenie lokalnymi dziewczynami – klasyka, żadnej nudy, żadnych ajfonów, tabletów, laptopów, internetów. Oczywiście Wisła, bez codziennego przejścia przez targ i kupieniu hot-doga to się nie liczy, wypatruję też kaset z elektroniką. Zdaje się, że siostra wspominała mi o „mandarynkach”, że pionierzy itp., pada losowo na kasetę z „Force Majeure”. Nawet nie pamiętam, na czym żeśmy to wtedy odtwarzali, na monofonicznym gnojku, a może już kuzyn miał pierwszy poważniejszy dwukasetowiec z odłączanymi kolumnami, to może już te czasy? W każdym, razie album ten wywrócił mi porządek postrzegania świata dźwięków! To nieprawdopodobny energetyczny spektakl, którego apogeum następuje w końcowym utworze, gdzie szaleństwo miesza się ze strachem i zmierza do katastrofy. Wycie wilkołaka, gong zwiastujący nieuchronny koniec… to wszystko — przy wieczornym odsłuchu, gdy 100 metrów dalej masz ciemny, wysoki górski las, te okoliczności dodatkowo utrwaliły niesamowitość tej muzyki. Ten album do dziś uważam za absolutny top twórczości Tangerine Dream, choć „Stratosfear” jest jeszcze bardziej odrealniony, jest w nim przestrzeń, jak na amerykańskich bezdrożach…, ale nie ma takiego szaleństwa!
Appendix
Czemu nie Jarre? Kwestia wyboru, bo braknie mi pozycji w tych 10ciu. Album JMJ owszem zapadł mi w pamięci (na przyszłość) nieco przed Tangerine Dream. Jakoś w 7 czy 8 klasie podstawówki, kolega pożyczył mi kasetę z „Les Concerts En Chine”, przegrałem go natychmiast na „czerwoną BASFę” i słuchałem wielokrotnie. Szczególnie utwór Apregiator wywarł na mnie piorunujące wrażenie, w tej niezbyt złożonej konstrukcji było wszystko — geniusz twórcy, groza, niepokój, chwila elektronicznej ekstazy! Tak, ciary, owszem! Po latach zmieniłem faworyta z tego albumu – to Souvenir of China — na którego samą myśl dostaję ciarek na plecach! Także JMJ nie może być ex aequo z Tangerine Dream na tamten czas, bo mimo świetnych wrażeń, nie uległem mu aż tak — trzeba było jeszcze trochę lat poczekać!
06 Marillion "Script For A Jester's Tear"
Jest ok. 91 roku. Jeszcze nie wiem, że grupa która za chwilę mnie zafascynuje już nie istnieje*! Można powiedzieć, że wkroczyłem w epokę CD, ale kasety wciąż są podstawowym nośnikiem. Głównie przegrywa się z CD – w Kato na Pocztowej, albo u Hipa. Właściwie nie pamiętam tego impulsu, kiedy zawładnął mną Marillion. Utwór Kayleigh, znał każdy z teledysków emitowanych w TVP przez Krzysztofa Szewczyka jeszcze w latach 80tych. Ale to typowy przykład singla, ma być krótki, zwięzły (o zjebanej miłości) i zarabiać na listach – prawdziwego „klimatu” Marillion próżno tam szukać! Album „Script For A Jester’s Tear” kupiłem już na CD. To był wspaniały przyczółek moich muzycznych poszukiwań, ponieważ w utworach Marillion znalazłem oprócz wspomnianej już melodyjności i elektroniki — także progresywność, czyli to najwspanialsze coś, co wyprowadza utwór z mielizny zwrotka/refren/zwrotka/refren – i tak do zerzygania! Nagle wkraczasz w coraz nowsze światy brzmień, scenariusze zmieniają się jak nagłe zwroty fabuły w filmach itp. To wszystko było w „Scenariuszu…” kupiłem tłumaczenia tekstów – bo Fish to teksty i to jakie! Sprzedawano je w formie takich książeczek wydawanych pewnie na wariacko, ale były w Salonie Wydawniczym! Miałem wszystkie albumy Marillion, każdy kolejny był inny i wspaniały na swój sposób: szybki „Fugazi”, niespokojny i mroczny „Misplaced…”, melancholijny „Clutching At Straws”. Do dziś doceniam utwór Grendel, ze składanki „B’Sides Themselves” to jest dopiero skomplikowana konstrukcja — jak kiedyś pewien recenzent się wyraził. No i okładki – te wspaniałe kreacje Marka Wilkinsona (znany też z coverów dla Iron Maiden), oprócz muzyki i tekstów, często te okładki uzupełniały wizualnie zawartość albumu, naprawdę piękna twórczość.
Szkoda, że zespół nie zmienił nazwy – po odejściu Fisha*. Z Hogarthem cenię album Brave z 94 roku – podobał mi się, słychać że zamknięto poprzedni rozdział i grupa już kojarzy się z czymś innym, ale większej ochoty na poznawanie ich dorobku już nie miałem. Za to Fisha – solo kocham niezmiennie, wspaniale, że zmontował The Company i wciąż tworzyli muzykę z wyczuwalną progresywnością, oczywiście nie na każdym albumie, ale kilka wydanych stawiałbym jako krok naprzód od Marillion.
07 Sandman "Withcraft"
Wszystko szło dobrą drogą, przez Marillion do fascynacji i uwielbienia Pink Floyd…, a jazzu tylko patrzeć! Aż tu nagle taki zwrot akcji. W połowie lat 90tych aż do ich końca, to była nauka, potem nowa praca i generalnie wiele godzin zarywanych przed komputerem do późna w nocy. Naturalnie, że potrzebowałem jakiegoś dopalacza do takiego trybu egzystowania! Na nurt Transu Psychodelicznego natrafiłem w audycji RMFu — Technikum Mechanizacji Muzyki (TMM) zacząłem się wkręcać w temat, wiele utworów nagrywałem z niemieckiego radia na satelicie, elektronika klubowa, house, D’n’B, progressive czy właśnie psy-trance. Album Sandmana to klasyk — sklecony na jednym syntezatorze Rolanda, ale to były pionierskie brzmienia i nie zestarzały się! Podobnie jak pierwszy album Astral Projection, którą to grupę wyczaiłem na satelitarnej stacji muzycznej Wbpm (już nieistniejącej) Takim wspaniałym przeglądem wykonawców była też składanka „A Voyage into Trance” miksowana przez Paula Oakenfolda, albo krajowego DJ’a „Tranceselected by DJSesis” W sumie ciekawy okres, nic ambitnego, ale wkręciłem się, wymieniałem się plikami mp3 z ludźmi z całej Polski i wkrótce kolekcja tej muzyki naprawdę imponująco się rozrosła. No właśnie, to już była era Internetu — modem, numer 0202122 i hulaj za 5zł za godzinę połączenia! Zamknąłem ten rodzaj fascynacji z początkiem nowego wieku, ale współcześnie — gdy np. idę pobiegać, to mam na iPodzie mnóstwo tych albumów, bo wciąż chodzi o drajw, tempo, energetyczność albo jakieś fajne wspomnienia. Z nowszych wykonawców cenię jedynie Logic Bomb, ale ten najnowszy album, to już też rąbanka na jedno kopyto. Trzeba po prostu umiejętnie oddzielać ziarna od plew, badziewia na jedne melodie było w tym nurcie naprawdę sporo!
08 Miles Davis "In Concert: Live At Philharmonic Hall, NY"
No i zaczęło się, początek nowego wieku, oraz nowe wątki obyczajowe i nagle usłyszałem ten album! Czyli jak zwykle skok na głęboką wodę, zamiast zacząć od jazzowych standardów i stopniowo brnąć, ja zaczynam od „elektrycznego Milesa” oraz od soft-jazzowych albumów spod znaku wytwórni Dave'a Grusina (GRP) W zasadzie mógłbym wstawić album „Big Fun”, bo słuchałem go równolegle, ale podwaliną był „In Concert” — to brzmi jak z Brudnego Harryego, chcę tego więcej — tak stwierdziłem już za pierwszym odsłuchem! Także w zgłębianiu nieodgadnionej krainy jazzu jakby równolegle odkrywałem Milesa i inne gatunki, mainstream, standardy, fusion... W tamtych czasach rozmnażały się Media Markty (już nie trzeba było jechać do Czeladzi), a dział CD z Jazzem był w tych sklepach dobrze wyposażony, zawsze jakiś fajny kąsek się kupowało!
A co sądzę o „Kind of Blue”? To dla mnie coś takiego, jak „Dark Side of the Moon” Floydów, coś na wyjątkową okazję, majstersztyk, jakiś inny poziom doświadczania, na który trzeba mieć ochotę (albo zachciankę). Nie wiem jak to określić, ale takie przełomowe albumy zawsze mają to coś w sobie! Trochę byłem zawiedziony, gdy czytając wywiad „Ja, Miles” — po prostu opowiedział, że wydali to i tyle. Nie towarzyszyły temu jakieś nadprzyrodzone zjawiska! A spodziewałem się Bóg wie co tam przeczytać :)
Ale tak, stało się, świat jazzu zaczynał się przede mną otwierać, skończyła się „progresywność”, a zaczęła „improwizacja”!
09 Pat metheny & Anna Maria Jopek "Upojenie"
Fascynacja tym albumem rosła we mnie stopniowo, bo oto spotyka się wielki format artystów (krajowy i zagraniczny), wydają album, na którym poznajesz wspaniałą — wieloletnią twórczość Pata z pięknym wokalem AMJ, artystki równie wysokiej próby! Uwielbiam ten album, za teksty i aranżacje, za realizację (i ciary momentami), to właśnie dzięki niemu zacząłem poznawać i chłonąć dotychczasową twórczość PMG. Ciekawe, że przy artystach tego formatu — jasno powiem, że nie wszystkie ich wydawnictwa mnie zachwycają / ujmują, niektóre wręcz omijam szerokim łukiem! Ale taka jest muzyka — pozwala na szeroki wybór, jedno pasuje inne nie, to też w niej uwielbiam.
10 Coma "Hipertrofia"
Ostatni dzień i 10ty album zakończę polskim akcentem. Ten „Rockowy zespół z Łodzi” — jak mieli kiedyś napisane na stronie — zwrócił moją uwagę, gdy kolega w biurze (zagorzały rockman) puścił utwór „Spadam”. Coś mi wtedy zaświtało, że może być ciekawie, choć to tylko prosty singiel do lansowania w radio. Wiele lat potem, płytę „Hipertrofia” kupiłem aby się przekonać! Miałem obawy jak z tą kasetą Vollenweidera w latach 80tych. Lecz i tutaj skończyło się podobnie! Owszem czasem było groźnie, ale teksty, styl śpiewania Roguckiego, aranżacje, momentami progresywność i nieprzewidywalność, te wstawki — łączniki między utworami. Tak, to mnie ujęło! Za najlepszy ich album uważam — wbrew wielu przeciwnikom i hejterom — „2005YU55”, to jest cała podróż przez czyjeś życie (nie powiem, że fragmentów własnego też bym się dopatrywał), a za razem przez muzykę, operowanie tekstem i jego treścią, mistrzostwo!
Oczywiście nie powiem, że nie słuchałem polskiej muzyki, przeciwnie w latach 90tych bardzo wyrazistym albumem (albumami) były: „Jestem” Perfektu i „Cisza” Budki Suflera — to było coś pamiętnego, zapis tamtych czasów jak w drugim Czterdziestolatku Jerzego Gruzy, te teksty cytuję z pamięci, gdy tylko tego słucham, wryły się owszem! Cenię twórczość np. Ciechowskiego, Zauchy, Wodeckiego, (na Niemena może przyjdzie jeszcze czas?) Kazika, T.Love, czy LaoChe ze współczesnych. Tu już mniej muzyka ale teksty z muzyką zdecydowanie. Wielu przypominam sobie lub odkrywam współcześnie, jako muzykę do/ przy pracy, bo nigdy nie ukrywałem uwielbienia do wynalazków typu Spotify / Tidal. A gdy działam twórczo, to zawsze musi coś grać! Tyle i aż tyle.
Ostatnio cały tydzień siedzę w tamtej polskiej muzyce – włączasz np. Bandę i Wandę, a potem „radio utworu” i leci cały znaczący dorobek lat 80tych i 90tych, dziś też tak zrobię.
Komentarze
Prześlij komentarz